Translate

piątek, 30 sierpnia 2013

...odliczanie do urlopu zacząć czas...

Jeszcze miesiąc... no miesiąc i pięć dni... i nasza wspaniała trójka wsadza tyłki na pokład samolotu... i rozpoczynamy wędrówkę po norweskich szlakach... Właściwie ciężko to wędrówką nazwać... bo Norwegia jest tak dzika, że w większość miejsc zwykły wózek ciężko wepchnąć... ale pokombinujemy i może coś tam się uda Wredotce pokazać...

Bilety zaklepane... dziadek z babcią ze szczęścia już puchną... ukochana wnusia przyjeżdża! Nawet mnie ten wypad cieszy... mimo, że jak znam siebie i mamę swoją, to trzecia wojna światowa w ciągu tych dwóch tygodni wybuchnie... ale przynajmniej dziecko nasze wypocznie trochę od codziennego skypowania... będzie się mogła popisywać w realu, zamiast przez szklany ekran :)

Norwegia to kraj piękny... i łatwy we współżyciu... Tam wszystko jest proste, przyjemne... krajobrazy cieszą oko... ludzie się uśmiechają... zarobki są zarobkami... w sensie, że stać ich na to na co chcą... a jak nie stać... to biorą kredyt i nawet nie odczują, że go wzięli... Teraz pytanie... skoro tam jest tak przyjemnie to co ja tu jeszcze robię... Rodzice mieszkają tam pięć lat, mają stałą pracę, kupili dom... droga stoi otworem... nie byłabym rzucona sama na głęboką wodę... na starcie by pomogli... Cały czas rozważam możliwość wyprowadzki... ale jakoś tak mnie to bardzo nie ciągnie... Polska jaka jest każdy wie... pięknych widoków na przyszłość tu brak... Tam niby lepiej... ale z kolei obco... Obcy język... którego trzeba by się było nauczyć... obcy naród... którego dziwne zwyczaje trzeba by było poznać... Nie jestem jakąś tam wielką patriotką, czy coś w tym stylu... ale wyjeżdżać bym nie chciała... Na razie jakoś dajemy sobie radę tutaj... szału nie ma, tyłka nie urywa, jak to mówią... ale jakoś sobie żyjemy... W razie gdyby czasy pogorszyły się jeszcze bardziej... to kto wie... może z czasem nas wywieje te dwa tysiące coś kilometrów dalej... A chwilowo mamy gdzie jeździć na wakacje :)

A pod spodem maleńki przedsmak... tego co nas na początku października czeka... Maleńki, bo nie mam weny na zbyt długie grzebanie wśród zdjęć :D
 
































poniedziałek, 26 sierpnia 2013

...nad brzegiem Nogatu... z aparatem stałam...

Zmieniamy z Osiołkiem tryb życia na bardziej aktywny... W sumie tryb się zmienił już z chwilą wyjęcia Wredotki na świat... ale teraz uaktywniamy się jeszcze bardziej...
Zobowiązaliśmy się do codziennego długiego spaceru z Wredzią... Brzmi to niepokojąco, ale to nie tak, że do tej pory na spacery nie chodziliśmy... zdarzało się nam... ale z reguły były to spacery szybkie, bo Wredotka zasypiała jak tylko ruszyliśmy spod domu... a po co mamy się kręcić w kółko po osiedlu  i być pożywką do sąsiedzkich plotek i ploteczek... jak lepiej postawić wózeczek w ogródku w cieniu pod drzewkiem... powietrze młoda ma takie samo jak na spacerze przecież... a może nawet zdrowsze, bo samochody koło niej nie jeżdżą... I tym sposobem z nas rosły dwa śmierdzące lenie... Proszę nie brać dosłownie - nie należymy do tych co to mydło widzą raz w tygodniu... :P

Przy okazji tego uaktywniania wyszło na to, że wszyscy są szczęśliwi... Wredotka, bo może pooglądać sobie świat dookoła... a ona przecież kocha ludzi, kolory i szaszor... to pewnie przez to, że jak była taka mini mini to zamiast dać jej spać w spokoju, to ja biegałam z odkurzaczem po pokojach... nic jej wtedy nie było w stanie obudzić... Teraz w sumie też nie potrzebna jej cisza do spania... nawet mi się wydaje, że jak zaczyna się robić za cicho to jej taki stan rzeczy przestaje odpowiadać... rezultatem czego są te nocne przebudzenia, które mnie i Osiołka o ból głowy przyprawiać zaczęły... Wracając do tematu uaktywniania... to Osiołek jest pomysłem zachwycony, gdyż może pokazać jaki z niego "best" tatuś... w końcu to on jest od pchania wózka... bo mi on wiecznie jedzie nie tam gdzie trzeba... no i kobietami się swoimi może pochwalić... a zarazem jakieś tam kalorie spala... Dla mnie uaktywnianie to chwila na sam na sam z aparatem... mimo, że mam przy boku dwa stwory, to odpoczywam wyśmienicie... mogę pstrykać co chcę, jak chcę... i mam z tego radochę... Żyć nie umierać... jeden spacer, a ile plusów... :D

Skoro tak już o tych zdjęciach wspomniałam... to nawiązując do tematu postu zapraszam na spacer brzegiem Nogatu... i kawałek dalej również... :)

Zostawiamy stragany za sobą... i wędrujemy w stronę słońca...
Kaczki wybrały się z nami na spacer...

Płynęły w stronę odbijających się w wodzie promieni...

Zza drzewa się tajemniczy dach wyłania...

Brzeg Nogatu można także podziwiać z małego promu...

Schodami na górę? Nie!

Pięknie... przekwita...

Stara, samotna opona... wpatrzona w wodę...

Malowniczo zarosło...

Uwielbiam... takie płaczące...

Między drzewami stare mury się kryją...

Policzysz gołębie?...

Gołębi taniec przytulaniec...

Most "drewniany"... zawsze oblegany...

Tam w oddali się zakonników komnaty kryją...

Wbrew pozorom w tej wierzy czarownica nie mieszka...

Brama wjazdowa do zamku tam w oddali majaczy...

Nasza malborska ciuchcia "mariankowa"...

Na tej najwyższej wieży podobno straszy...

Kanał Juranda...

Fontanna... co śpiewa i świeci jak jej się zachce...


Eliza z ciocią G robią papa.... a ratusz majaczy w oddali...

środa, 21 sierpnia 2013

...lofciam, kofciam - byleby ciąży z tego nie było...

Ależ mam dzisiaj słodkawy nastrój... wszystkie cipciulki, niuniulki, słoniątka, małpiątka, lofciam, kofciam... się do mnie przypaskudziły właśnie w tej chwili... Nawet przez chwilę mi gdzieś tam w zakamarkach podświadomości zaświeciło się światełko - a może ja w ciąży jestem... no ale nie jestem... chyba!! Ja zawsze byłam emocjonalna płaksa... wystarczy głupi film, czy jakaś smutna książka... a ja już łez strumienie z policzków ścierać musiałam... W ciąży z Wredotką mi się to nasiliło jeszcze bardziej... i do teraz mnie trzyma cholerstwo... Męczące to jak diabli... a i Osiołek ma czasem zagwozdkę czemu ja siedzę pod kołdrą i łzy połykam... Się śmieje ze mnie, że jakby wiedział, że ja taka miękka klucha jestem... to by spróbował wynaleźć sposób na zmienianie łez w pieniądze... Bylibyśmy miliarderami! :D
A tą ciążę - nie ciążę to muszę sprawdzić... objawów niby jako takich nie mam fizycznych... ale coś mi tutaj podśmierduje... i na pewno nie jest to Wredzi pampera, bo te zostały w domu :D Nie wyobrażam sobie drugiego maleństwa w naszym małym domowym światku... znaczy się... wyobrażam sobie maleństwo takie... ale to może za dwa, trzy lata... niekoniecznie teraz... Nie chciałabym żeby Eliza jedynaczką była... z praktyki wiem, że jedynacy to jednak dziwni bywają (trzy niezwykłe przykłady mam wśród kuzynostwa mojego)... owszem bywają wyjątki od tych dziwności... ale wyjątek tylko potwierdza regułę, więc wychodzi na moje :)

Już się nie mogę doczekać, aż wrócę do domu... Robimy sobie dzisiaj dzień tulasków i buzioli wielkich... Będziemy się z Wredzią czułościować po podłodze... Domyślam się, że ochoty jej starczy na dwie minuty... i potem najzwyczajniej w świecie będę musiała dwoić się i troić w wymyślaniu zabaw... które powstrzymają jej niszczycielsko-brojarskie zapędy... Przy dobrych wiatrach liczę na dwie godziny względnego spokoju... przy złych po godzinie wylądujemy na ogrodzie... z aparatem w ręku...

Idę sobie... bo mi się znowu oczy szklą... jak o tej mojej Wredusi myślę... :)

wtorek, 20 sierpnia 2013

...między nami szwagierkami...

Weekend długi, nie długi za nami... Wczoraj mi się wydawało, że coś długo w domu siedzę... ale dzisiaj jak zasiadłam w pracy do biurka to stwierdziłam, że zdecydowanie za mało było tego siedzenia w domu... :/

W piątek wpadł do nas brat Osiołka z żoną... i wspominaną kilka postów wcześniej, ulubioną kuzynką Wredotki - Liwią... nie pomyliłam się, nie zjadłam O... Osiołek i jego brat mają upodobanie do rzadkich imion... :)

Jak tak spoglądam na tą ich małą... to dochodzę do wniosku, że to mały, chodzący ideał... Czapkę nosi na głowie bez gadania... ba... nawet się o nią upomina wychodząc za drzwi mieszkania, albo na balkon... Dziwnych rzeczy do buzi nie wsadza... Brudzić się nie wybrudzi... Je siedząc bez ruchu... rezultatem czego ani odrobina jedzenia nie ląduje tam gdzie nie powinna...
Głośno wyrażając swój osąd na temat tego, że L. to chodzący aniołek... usłyszałam, że jak się z dzieckiem pracuje to się tak ma... Nie żeby mnie pershing przy tym nie strzelił... a bo strzelił w sam środek czoła... z głośnym "plask"... czyli, że co?... ja nie pracuję, to nie mam... no niby logiczne... Tylko jakoś tak mi się to pracowanie skojarzyło z szkoleniem psów... "Azor przynieś gazetę, Pikuś siad"... bo przecież próbujemy z Osiołkiem prośbami, groźbami, pokazywaniem wpoić małej kilka zasad... ale marne skutki to za sobą ciągnie... Widocznie marni z nas nauczyciele... a tym samym w oczach mojej szwagierki - marni rodzice...
Jakoś zawsze przed spotkaniem z nimi załapuję zły humor... bo mnie sczyszcza jak ciągle mam słyszeć, że ona to robi tak, a tamto tak... że jej dziecko je to i to... że mojemu nie powinnam na to pozwalać... A ja będę pozwalać!... Nosz kurczaki pieczone... ja nie mam psa, a dziecko... które jest najszczęśliwsze kiedy broi... Fakt mam nadzieję, że z czasem nam się uda Wredotkę do jako takiej ogłady doprowadzić... ale jak się nie da to włosów z głowy rwać nie będę... wda się najwyżej w mojego brata... i będzie lekkoduchem, bałaganiarzem i duszą towarzystwa... :)

Zresztą wydaje mi się, że łatwo wychowywać dziecko, jak się w sumie nie ma w domu żadnych obowiązków... poza... pilnowaniem dziecka... Ona nie pracuje, nie sprząta, nie gotuje... więc ma ładnych kilka godzin na uczenie dziecka czego tylko dusza zapragnie... A mimo tego, że jej obowiązki domowe ograniczają się do bycia mamą, to po 8 godzinach spędzonych z dzieckiem (przy czym 2 h dziecko śpi) ona jest śmiertelnie zmęczona... i jak tylko mąż wraca z pracy dostaje dziecko pod opiekę, bo ona musi wypocząć... pójść do kosmetyczki, na solarium, czy pooglądać seriale... a i tak te wszystkie cudowne zabiegi nie reperują jej samopoczucia, bo jak tylko jedno coś pójdzie nie tak jak powinno... to dzika awantura jest w toku, łącznie z wystawianiem mężowi walizek za drzwi... Nie żebym się skarżyła jak to ja w porównaniu z nią mam ciężko... bo pracuję, sprzątam, gotuję... Tragedii w tym nie ma... jakoś się wyrabiam i nawet chwilę czasu dla siebie potrafię wygospodarować... ale jednocześnie podziwiam kobiety, które mają więcej niż jedno dziecko... i małą różnicę wieku między nimi... Osiołek też wytrwale mi pomaga... jak to w nowoczesnym małżeństwie mamy swój podział obowiązków domowych... :)

Ale wracając do tematu - do szwagierki jestem uczulona z kilku powodów... nie tylko chodzi o to, że jest najmądrzejsza i wszystko w sprawie wychowania dzieci wie najlepiej... i o to, że męża traktuje jak konia pociągowego... na co fakt, sam sobie pozwolił, będąc "dupą wołową" i pozwalając jej na te jej ekscesy... jakby mój Osiołek mi tak na wszystko pozwalał i znosił wszystkie moje humorki, to bym mu chyba ja wystawiła walizki za drzwi... bo facet musi mieć jaja jednak... Moje uczulenie rozpoczęło się w chwili gdy usłyszałam słowa magiczne: "Szkoda, że im się urodziło chore dziecko, ja to nie wiem  co bym z takim dzieckiem miała zrobić"... Się powinna cieszyć, że nie byłam wtedy w tym samym pokoju, bo kolejna wojna światowa gotowa... Chciałam jej powiedzieć, że jakby jej się urodziło chore dziecko to musiałaby je w worek wsadzić i w morzu utopić, bo przecież jakby zniosła taki "wstyd", jakby się ludziom na ulicy pokazała z takim dzieckiem... Przecież jej dziecko jest na pokaz... a jakby nie mogła go pokazywać to chyba takie wyjście by jej tylko zostało...
Tak na marginesie... moje dziecko nie jest chore... jest niepełnosprawne... ale żadnej choroby nikt u Wredotki nie znalazł... Mała miała przeprowadzone badania genetyczne, które potwierdziły, że wygląd rączki to sprawa czysto mechaniczna - pechowe obwiązanie kończyny pępowiną...

Wylało się ze mnie trochę żółci... niestety... gdzieś musiałam ją upuścić... Prosto w twarz szwagierce jedynej, ulubionej nie mogę tego wszystkiego wyśpiewać... bo mój Osiołek ma tylko jednego brata, a ja bym wolała nie burzyć rodzinnej atmosfery... więc ciiiicho szaaaa... ja nic nie mówiłam :)


 

 

 

 

 

piątek, 16 sierpnia 2013

...kontrowersje wokół aborcji...

Wchodzę sobie dzisiaj na magiczny portal zwany FB... i co widzę? Pierwsze co, to rzuca mi się w oczy zdjęcie z profilu KObiety Przeciwko Aborcji (KOPA)... zdjęcie mało smaczne, przedstawiające 12 tygodniowy płód na ludzkiej dłoni... Już od kilku dni gdzie nie spojrzę, tam litery się układają w magiczne słowo Aborcja... to na innym blogu... to w jakiejś gazecie... to koleżanka coś tam wspominała, że ktoś kiedyś... to w filmie...

Tak sobie siadłam i stwierdziłam, że ludzie to na prawdę dziwne stworzenia... Aborcja - temat od wielu lat uważany za niesamowicie kontrowersyjny... robi się wkoło niego wielki szum... ale czy to jest tak całkowicie potrzebne...

Parę lat temu na każdą wzmiankę o aborcji czułam jak ciarki przechodzą mi po plecach... Było dla mnie niezrozumiałe, jak ktoś jest w stanie pozbyć się swojego dziecka... jak ktoś jest w stanie zabić malutkiego człowieczka... który nie do końca przypomina człowieka, ale nim jest od chwili połączenia komórki jajowej z plemnikiem... Moje poglądy pewnie w głównym stopniu podyktowane były tym, że sama nie byłam w stanie zajść w ciążę... Było to moim marzeniem, które mimo sporych starań nie chciało się spełnić... Teraz jak tak patrzę na te swoje poglądy... to trochę mnie one śmieszą...

Pewnie osoby opowiadające się za poglądami wspomnianej wcześniej KOPY... zlinczowałyby mnie za to co w tej chwili napiszę... ale ja się ze swoim poglądem czuję dobrze...
Otóż... osobiście nigdy nie byłabym w stanie pozbyć się swojego dziecka... ale mówię TAK jeśli chodzi o legalizację aborcji... Ciało kobiety należy do niej... więc dlaczego ma je dzielić z dzieckiem, jeśli nie jest na to gotowa, jeśli nie odczuwa takiej potrzeby, jeśli najzwyczajniej w świecie tego nie chce... Człowiek jest podobno jednostką wolną... może decydować o tym, czy chce oddać swoje organy, czy chce mieć operację, transfuzję krwi... a nie może decydować o tym, czy chce mieć dziecko czy nie... Jedno zaprzecza drugiemu...
Poza tym włos mi się jeży jak po raz kolejny odpalam stronę onetu... a tam bombardują mnie wiadomościami, że kolejna matka utopiła swoje dziecko... jeszcze inna udusiła i przez rok trzymała schowane w kanapie, albo na strychu... Urodziły, bo nie mogły usunąć ciąży... a potem najzwyczajniej w świecie nie wytrzymały presji macierzyństwa, nie poradziły sobie z tym co na nie spadło... Tak, tak, wiem jest wiele rodzin, które z chęcią przyjęłyby takie dzieci, ale jak widać, kobiety jeśli już urodzą, wcale nie są tak chętne żeby dzieci oddać... wolą się nad nimi znęcać, wykorzystywać, a w rezultacie nawet i zabić... Powiem szczerze, że jak tak patrzę na krzywdę dzieci... jak są poniżane, bite, głodzone... to wolałabym żeby ich nie było... żeby się nigdy nie narodziły... Pogląd może okrutny, ale to moje subiektywne zdanie... Zauważmy też, że okna życia, pogotowia opiekuńcze, domy małego dziecka, to w Polsce instytucje, których strach się bać... i wbrew pozorom nie wszystkie maluchy, które trafiają do tych placówek znajdują nowe, szczęśliwe domy... te, które nie znajdą często idą na "zmarnowanie"... bo ciężko się wyrwać z dołka, kiedy się już w niego wpadnie...

Może to co piszę brzmi okrutnie... przeciwnicy aborcji znaleźliby wiele "ale"... Na studiach dane mi było oglądać zdjęcia usuniętych płodów... które w opinii większości "krzyczały"... Wywarło to na mnie ogromne wrażenie, nie przeczę... ale jeszcze większe wrażenie robi na mnie artykuł, w którym jest napisane, że matka udusiła 6-miesięczne niemowlę, bo tak na prawdę wcale jej nie chciała... zastanówmy się, czy krzyk takiego dziecka nie jest bardziej "wymowny"...

O aborcji można by pisać wiele... miałam okazję być świadkiem kilku zażartych dyskusji na ten temat... całkiem niepotrzebnych... aborcja najzwyczajniej w świecie powinna być decyzją indywidualną kobiety...

...i... To chyba tyle w tym temacie... dobranoc :)

środa, 14 sierpnia 2013

...egoistycznie tylko o sobie...

Dzisiaj będzie egoistycznie... i tylko o sobie... Dlaczego? Bo mi się paskudny, depresyjny dół przypałętał i próbuję go zwalczyć... a żeby mieć z nim równe szanse, muszę się najzwyczajniej w świecie wygadać... Jak znam siebie to pogadanka będzie bez ładu i składu... bo jak mi "fe" źle i "fe" niedobrze to gderam byleby gderać...

Zresztą ja zawsze tylko gderam byleby gderać... bo nic sensownego powiedzieć nie umiem, na żaden temat... Jestem człowiekiem nijakim, bezbarwnym... nie mam żadnych pasjonujących zainteresowań, którymi mogłabym się chwalić... nie mam bogatych przemyśleń na tematy "życiowe"... no w sumie może jakieś bym znalazła, ale nie potrafię swoich poglądów w słowa ubrać... nie podróżuję po świecie, nie znam zawiłości innych kultur... życie polityczne mnie nie bawi... z modą i urodą jestem na bakier...
Najchętniej nie odzywałabym się wcale... bo odnoszę takie wrażenie, że wszystko co wyjdzie z moich ust to śmieszna bzdura... Podobne wrażenie odnoszę jeśli chodzi o pisanie... gdzieś tam kilka razy napisałam jakiś komentarz na jakimś blogu... lakoniczna odpowiedź sprowadzająca mnie do pionu... i już mi się blogowanie odwidziało... bo co za sens się produkować, czy próbować to robić, jak wychodzi i tak jak zwykle... czyli beznadziejnie...

Zdarza mi się, że z zazdrością patrzę na ludzi przebojowych... którzy mają bogate życie towarzyskie, kulturalne i tonę zainteresowań... Głupia jest taka zazdrość, bo jak sobie pościelisz tak się wyśpisz... Nikt mi nie zabraniał mieć tony przyjaciół, biegać po kinach, teatrach, muzeach, malować, fotografować, tańczyć... Jakoś tak to w życiu wyszło, że do niczego się nie nadaję... Z reguły mi to nie przeszkadza, bo się przyzwyczaiłam do myśli, że świata nie zawojuję... nie ten charakter i nie tędy droga... Ale dzisiaj mnie to jakoś wybitnie kole w oczy... czuję się głupia, nic nie warta... Wszystkie wysiłki, które wkładałam w zmianę istniejącego stanu rzeczy - czyli żeby się życie stało bardziej barwne... spełzały z reguły na niczym... Tym bardziej teraz... pojawiła się Wredotka i brak mi notorycznie czasu na wszystko... zanim ogarnę przestrzeń dookoła jej, nadchodzi pora spania... a gdzie czas dla mnie? Na jakąś dobrą książkę, film, na wycieczkę z aparatem w ręku... Niby dziecko nie przestawia drastycznie całego świata... ale jednak czasu dla siebie zostaje znacznie mniej... Przez najbliższe kilka lat jestem uziemiona... oczywiście bardzo mi ten stan odpowiada, bo Smrodka swojego małego kocham... ale z drugiej strony oznacza to, że wszystkie swoje plany... odnośnie zmiany swojego życia, na bardziej "pasjonujące", w którym się po prostu "coś dzieje" muszę odłożyć na później... znacznie później...

Ehh... i już nawet marudzić mi się chcieć przestało... bo jaki jest tego sens? Mówiąc dosadnie - żaden. Idę po łopatę jakąś, bo trzeba by ten mój dół zakopać... Nie lubię siebie takiej nie w sosie, bo wtedy zawsze wyglądam jakbym się nad sobą użalała... i się naprawdę użalam... a przecież na co dzień nie jest tak źle... i do tej właśnie myśli muszę dzisiaj wrócić!


wtorek, 13 sierpnia 2013

...Rodzina perfekcyjna, to nie my!...

Nosi mnie dzisiaj... coś czuję, że jakaś awantura się za pasem kryje... Mam nadzieję, że awantura wirtualna, a nie domowa... bo Wredotka nie lubi naszego "sykania" na siebie... Staramy się ograniczać Wredzi negatywne bodźce, ale biorąc pod uwagę mój choleryczny charakter i poziom frustracji z ciągłego siedzenia w domu Osiołka - nie zawsze się to udaje... Kochamy się i jesteśmy zgodnym małżeństwem, ale do takiego szczebioczącego obrazu rodziny trochę nam brakuje... bo przecież idealne rodziny są w moim mniemaniu troszkę nudne...
Nie wiem czemu, ale jak myślę o przykładnym ognisku domowym, to przed oczami staje mi coś a'la perfekcyjna pani domu, z nienaganną fryzurą, makijażem, zawsze uśmiechnięta, pachnąca... która wszystko ma wypucowane, obiad podany, dziecko ogarnięte, mąż "oporządzony"... Ciężko mi sobie wyobrazić siebie w roli perfekcyjnej pani domu... oj nawet bardzo ciężko... Nie żebym była jakąś straszną bałaganiarą, która nie potrafi porządku w domu utrzymać... Porządek mam... ale mam też lenia, więc jak nie muszę czegoś zrobić już teraz bo świat się wali, to potrafię to odwlec o dzień czy dwa... Ostatnio tak odwlekałam robienie ogórków... słoiki miały stanąć na półce już w zeszły poniedziałek... a staną dopiero dzisiaj - ot taki mały poślizg :)
Wredotka też nie jest idealnym dzieckiem, które nie broi, zawsze ma czyściutkie koszulki i uśmiech na małym pyszczku... Plamy na koszulkach są rzadsze, ale są... i czasem żaden magiczny wybielacz nie jest w stanie ich usunąć... Uśmiech na pyszczku to ona ma prawie przez cały dzień, bo powodów do zmartwień staramy się jej nie dawać... Zresztą ona ma chyba taki charakter pogodny, że jej wszystko pasuje i wszystko jej się podoba... A co do brojenia... katastrofa... Wszędzie jej pełno, co tylko jej w oko wpadnie musi od razu się znaleźć w buzi... Uwielbia wszelkiego rodzaju kable, komputery, worki na śmieci, szuflady... Jak ostatnio na jednym z blogów wymieniłam ukochane zabawki mojego dziecka to w odpowiedzi przeczytałam, że dziecko owej mamy takich rzeczy nie rusza, bo dostało po łapkach i wie, że nie wolno... No cóż moje dziecko nie jest tak idealne, bo ani "po łapkach", ani "po małej pupci", ani żadne inne sposoby mówiące NIE WOLNO, nie skutkują... No nie, trochę przesadziłam... skutkują tym, że Wredotka zatrzymuje się na sekundę, robi minę typu "serio?", potem coś pokrzyczy i dalej swoje... Nie wiem czy Wredzia jest po prostu jeszcze za mała na zrozumienie tego, że nie ma czegoś ruszać... czy po prostu jest tak uparta, że prośby i groźby skutkować nie będą...

W zeszły weekend liczyłam na wypoczynek... Wybraliśmy się w odwiedziny do teściów, żeby trochę od Małej odpocząć... Odpoczynkiem bym tego nie nazwała...

Jeszcze w piątek w odwiedziny do dziadków przyjechała też druga wnuczka... Wredotka była przeszczęśliwa... jakby miała ogonek, to by latał na prawo i lewo... Taka duża chodząca lalka! Oczu z kuzyneczki nie spuszczała... a mój Osiołek stwierdził - "ale Liwia jest świetna, taka grzeczna i tak sobie tupta słodko"... Grzeczna jest jak aniołek to fakt, nasza to przy niej istny diabełek... Ciekawa jestem jak one się będą w przyszłości dogadywać :)


 

 

 



Najpierw lataliśmy za nową, bardziej wakacyjną spacerówką dla Wredzi... bo ta którą mieliśmy wygodna była dla nas... ale dla niej niekoniecznie... Cały czas miałam wrażenie, że Wredotka w niej ginie... Nowa spacerówka furorę zrobiła... przede wszystkim dlatego, że dziecko nie musi tylko matki i ojca oglądać... świat dookoła przecież jest bardzo fascynujący...

Później wybraliśmy się nad morze... bo ciekawiła nas reakcja Wredotki na dużą piaskownicę... Piaskownica nie zrobiła piorunującego wrażenia... babki z piachu były niszczone w tempie ekspresowym... Wszystkie małe kamyki szukały drogi do buzi... Jedynie duuuża woda zyskała duuużą aprobatę... ale było za zimno na pierwszą próbę moczenia stópek... nadrobimy następnym razem :)

Hmm... co to takiego mamo?

Plum! Znikajcie w wodzie kamyczki!

A gdyby tak to zjeść?

 

No i troszkę zjadłam... nie było smaczne.

Zmęczyłam się... chwila na tulaski...

Wracamy do domu?