Translate

środa, 31 lipca 2013

...odchorowane, opisane...

Trzy dni leżenia i względnej izolacji od dziecka za mną... nie ma to jak zjeść śledzia z cebulką i jogurtem naturalnym i nabawić się zatrucia... Fakt, schudnąć to ja chcę, ale niekoniecznie przy takich męczarniach... Zaczęło się w niedzielę, skrętem kiszek i niskim ciśnieniem... w poniedziałek na izbie przyjęć mnie "kroplówkowali", wczoraj jeszcze leżałam plackiem prawie... a dziś względnie zdrowa mogłam już dziecko całować... Niby lekarka mówiła, że to nie wirusówka i bakterii nie roznoszę, ale przezorny zawsze ubezpieczony, więc na wszelki wypadek ograniczyłam z Wredzią kontakt... (odpukać) mała chora jak na razie nie była i nie mam zamiaru niepotrzebnie ryzykować... podobno chore dziecko to "złe" dziecko, a ja uwielbiam jak moja jest dzieckiem "dobrym"... :) Wredotce się chyba fakt izolacji nie podobał tak do końca, bo ona najbardziej szczęśliwa jest jak tata i mama się z nią razem kulają po podłodze... ale wyjścia nie miała :) Przez moment prawie panikować zaczęłam bo młoda zwymiotowała całe jedzonko... już myślałam, że jakimś cudem wredna matka ją zaraziła... ale okazało się, że owszem matka jest wredna tylko, że z innego powodu... dała dziecku winogrono, którego mały łapczywiec nie zdążył dobrze pogryźć... rezultatem czego była fontanna... którą musiałam bez gadania uprzątnąć... ehh... jak ja bym takiego bałaganu przez swoją łapczywość narobiła, to raczej nie miałabym co liczyć na to, że ktoś za mnie posprząta... i gdzie tu sprawiedliwość!

Żeby nie było, że ja taka pokrzywdzona i dziecko mi w niczym nie pomaga... szkolę sobie w Wredzi od najmłodszych lat dobre nawyki... rezultatem tego jest pomoc w wieszaniu prania:


Jak widać więcej kramelek walało się po podłodze, niż zostało podane mamie... ale cóż... liczą się dobre chęci... które swoją drogą były tak dobre, że zakończyły się zgonem... tak jak siadła tak zasnęła:






Jutro wyruszam na poszukiwanie pierwszej mini gumki do włosów... bo jak to przesądy mówią, dziecka obcinać przed roczkiem niby nie wolno, a Wredotka ma taką grzywkę, że już ją dosłownie po oczach gilgocze... spróbujemy zrobić mini warkoczyka na czubku małego łebka... oby się operacja powiodła, bo inaczej desperacja mnie do nożyczek zaciągnie, a wtedy żadna babcia nie zdąży swoich racji wygłosić...

Dobranoc :)

piątek, 26 lipca 2013

...jak to jest z FB...

Koleżanka zapytała mnie wczoraj dlaczego na FB wstawiam takie zdjęcia żeby nie było widać prawej dłoni Wredotki... pytanie za 100 punktów niby, ale odpowiedź jest banalna.

Nie wstydzę się tego, że moje dziecko jest "inne" - wręcz przeciwnie... jestem dumna z tego, że Srajtuś mimo, że ma tylko jedną dłoń sprawną radzi sobie ze wszystkim wyśmienicie. Jej wada nie jest nie wiadomo jak wielka i utrudniająca życie, chociaż czasem przyłapuję się na tym, że zastanawiam się, jak Wredotka poradzi sobie z wiązaniem butów, z lepieniem z modeliny, czy innymi czynnościami przy których obie dłonie są potrzebne... chociaż nie niezbędne. Ostatnio czytałam artykuł o kobiecie bez obu rąk, która została wykwalifikowanym pilotem samolotu. Jak widać jak się chce to można, więc nie wątpię ani przez chwilę w to, że Wredzia da sobie radę... po prostu będzie miała wszystko troszkę utrudnione.

Więc czemu właściwie tych zdjęć nie wstawiłam? Na FB mam sporo znajomych wirtualnych... Z autopsji wiem, że ludzie różnie podchodzą do drugiego człowieka - potrafią się naśmiewać z tuszy, z tego jak ktoś jest ubrany, więc nie jestem w stanie przewidzieć ich reakcji na "kalectwo"... Prawdę mówiąc koło dupy mi lata co kto myśli o mnie, moim stylu życia... ale nie mam ochoty stać się sensacją i pożywką do plotek, ani tych wirtualnych, ani tych realnych. Nie mam także ochoty, żeby ludzie "żałowali"... jak to mnie los "naznaczył" i jak mi będzie ciężko... i co więcej jak będzie ciężko Srajtce.

Ja się postaram żeby jej nie było ciężko. Nie zamierzam jej w niczym wyręczać, ani robić z niej biednej dziewczynki, którą los tak bardzo skrzywdził. Będę dążyła do tego, żeby Wredotka nauczyła się życia na swój sposób, żeby była w stanie poradzić sobie z wszystkimi fizycznymi ograniczeniami oraz postaram się uodpornić ją psychicznie na to co ją mo strony innych. Pierwsze dwa aspekty są do zrobienia, z drugim będzie trudniej dlatego, że psychika ludzka jest skomplikowana i nie zawsze da się kogoś odpowiednio uodpornić... ale próbować będę... taka moja jako matki rola.

Wściekłam się potwornie, bo pisałam tą notkę z siedem razy w pracy, bo co chwilę mi ją coś zjadało... teraz padam na twarz i wena mi się gdzieś ulotniła... Wredzia turla się po łóżeczku, bo wielce zmęczona zasnąć nie może... więc na dziś koniec... może jutro uda mi się wrócić do tematu i dodać tam jeszcze jakieś mało istotne trzy grosze...

czwartek, 25 lipca 2013

...w armatę i na księzyc...

Bez bicia przyznaję się, że do ideału mi daleko... ba, powiedziałabym nawet, że więcej mam wad niż zalet - i chodzi mi tu głównie o charakter, bo wygląd to sprawa drugorzędna.

Jestem nadprogramowym cholerykiem z dziada, pradziada. Genetycznie mi się to jakoś tak przypętało. Staram się nad tym panować, ale czasem jest ciężko. Najgorzej jak mi się tak zbiera, zbiera, zbiera, kamyczek po kamyczku, a potem się ten wielki głaz na kogoś wtacza. Publicznie zęby ścisnąć potrafię, bo jakby to wyglądało jakbym stanęła na środku ulicy i machając rękoma klęła na czym świat stoi. Prywatnie, jak w porę uda mi się wyłapać moment wybuchu to zmiatam do łazienki i drzwi zamykam, bo po co Wredotka ma widzieć jak mama lata po domu jak struś pędziwiatr i ustawia Osła po kątach. Zdarza się tak, że momentu tego nie wyłapię, a Osiołek do najbardziej spokojnych osób nie należy również, wtedy gromy sieją spustoszenie, aż mi się czasem głupio robi.
Mam nadzieję, że Wredzia tej cechy po mnie i po dziadku A. nie odziedziczy... chociaż już teraz ma nerwusy, zaciska pięści w kułak i te swoje "wrrr, brrr".

 


Jestem odludkiem jakich mało. Odludkiem, który strasznie łaknie kontaktu z innymi. Niby jedno wyklucza drugie, ale chyba nie w moim wypadku. Wygląda to tak... jak mam ciśnienie i potrzebę to bym zagadała kogoś na śmierć... jak mi ciśnienie opada to potrafię się nie odzywać długie dni, miesiące, a nawet lata... Marzy mi się taka przyjaźń z prawdziwego zdarzenia... niekoniecznie przyjaciółeczki "psiapsiółeczki", jak to w kobiecych przyjaźniach zazwyczaj się objawia. Patrząc na mój charakter to się takiej koleżanki od serca nie doczekam. Ze znajomymi jako takimi też miewam problem, bo mało kontaktowa jestem. Jak kogoś lepiej poznam to ok, potrafię pogadać, pożartować... jak kogoś znam pobieżnie to się mogę wydawać wyniosła... nawet mi kilka osób zwróciło uwagę na to... ale ja po prostu nie umiem gadać z ludźmi, zawsze się boję, że coś głupiego powiem i będzie klops z koperkiem w sosie pomidorowym. Efektem tego najlepiej się czuję sama ze sobą. Od czasu jak pojawiła się Wredotka i Osiołek w moim życiu tego czasu sam na sam z swoimi myślami zostaje mi mało... kocham i jednego i drugiego stwora, ale czasem mam ochotę ich wsadzić w armatę i na księżyc wysłać i posiedzieć trochę w spokoju. Osiołek nauczył się trochę odczytywać kiedy nachodzi mnie właśnie taka potrzeba i wtedy dyskretnie usuwa Wredzię i siebie z pola mojego widzenia. To nie tak, że jestem jakąś okropną matką, którą irytuje własne dziecko. Po prostu czasem jest mi dobrze samej. Nikt mi nie wmówi, że wszystkie matki i żony są tak idealne, że gotowe są z dzieckiem na ręku i mężem na głowie, 24 h na dobę siedzieć. Jak znam siebie to po jakimś miesiącu skończyło by się to kaftanem bezpieczeństwa i zamknięciem w psychiatryku bez klamek.
Jak tak obserwuję Gamonia mojego małego to na razie nie przejawia tych cech mojego charakteru - wręcz przeciwnie. Wredzia zostawiona choć na sekundę sama zaczyna skrzeczeć jak mały kotek, bo jej smutno i pusto. Poza tym mała Srajtka uwielbia dzieci. Mam wrażenie, że drugie dziecko to dla niej zabawka, która się rusza i właśnie to się jej podoba. Kombinuję trochę jak tu znaleźć dla małej koleżankę, z którą od czasu do czasu mogłaby pohasać... ale nie jest to takie proste jak mogłoby się wydawać. Po pierwsze ze względu na tą moją małą kontaktowość... po drugie trochę się obawiam reakcji innych mam na rączkę Wredotki. Ja tej małej "wady" na co dzień nie zauważam, ale nie wiem jak inni będą się do tego odnosić. Może kiedyś się przełamię i wyciągnę jakąś koleżankę na spacer lub herbatę do ogródka... zobaczymy.


 
 
Inspiracją do tego posta był telefon od wirtualnej przyjaciółki, z którą swojego czasu byłyśmy w sieci nierozłączne. Przeniosłyśmy także znajomość poza sieć, ale jak to ze mną bywa... wszystko jakoś tak się rozeszło. Teraz skupiamy się na kontakcie sporadycznym, inicjowanym najczęściej z jej strony... głupio mi z tego powodu... ale... liczę na to, że kiedyś się zmienię.
 

wtorek, 23 lipca 2013

...idealnie nieidealna mama...

Siedząc w pracy i nie mając zbyt wiele do roboty – może nie powinnam się do tego przyznawać, ale niestety to fakt – zajrzałam dzisiaj na „mądre” mamusiowe forum. Przyznam się bez bicia, że strasznie mnie takie fora drażnią – tona rad i mądrości odnośnie karmienia, ubierania, przewijania i wychowywania dziecka. Większość mam prześciga się w tym, co która wie lepiej. Nie przeczę, że można wyłuskać tam kilka naprawdę przydatnych rzeczy, ale większość to podręcznikowe porady dla idealnych mam, które chcą wychować idealne dzieci - małych geniuszy. patrząc na to co napisałam w poprzednim zdaniu chyba nie muszę dodawać, że irytują mnie mamy, które dziecko wychowują z książką w ręku. Znam jedną z takich mam osobiście i powiem szczerze, że chyba bym sobie w łeb palnęła gdybym tak chuchała i dmuchała na Wredzię. Właśnie sobie uświadomiłam, że gdybym ten fragment posta umieściła na owym przeczytanym przeze mnie forum, czekałby mnie lincz.

Moje dziecko ma 8 miesięcy a próbowalo już wiele „niedozwolonych” dla tego wieku produktów. Ostatnio podgryzała wisienki, porzeczki, agrest, arbuza, zlizała z mojego palca budyń, a nawet poznała smak czekolady – to ostatnie to akurat nie mój pomysł, ale oprócz małego ochrzanu, nie robiłam z tego kolejnej wojny światowej. U książkowych mam takie ekscesy się nie zdarzają.

Moje dziecko nie znosi czapki. Ściąga ją przy każdej możliwej okazji, nawet jak jest to czapka wiązana. W związku z tym, najczęściej chodzi z gołą głową. Większość forumowych mam by mnie za to nadziało na pal, no bo przecież uszka sobie przewieje. Podobnie jest z przeciągami w domu. Staram się tego pilnować, bo niby niezdrowe, ale nie zawsze da radę latać z pokoju do pokoju i zamykać okno za oknem. A chciałabym zauważyć, że jakoś do tej pory Wredzia nawet małego katarku nie miała.

 Nie jestem wzorcową, idealną mamą, której dziecko zawsze jest czyściutkie i pachnące. Zarówno Wredzia jak i ja nie przepadamy za śliniakiem, czego rezultatem są kolorowe plamy na koszulkach. Wredotka obecnie szlaja się po wszystkich kątach w domu. Pcha łapki tam gdzie nie powinna. Nie latam za nią jak kot z pęcherzem, bo tego nie wolno, bo tego nie ruszaj. Owszem wszystkie "niebezpieczne" przedmioty są pochowane, schody odgrodzone, ale moje dziecko jest najszczęśliwsze jak jest brudne i może coś zbroić, więc z ochotą jej na to pozwalam.
 
Patrząc na to moje wychowanie bez podręcznika, aż sama się dziwię, że mam tak grzeczne i rozumne dziecko. Przez większość dnia na jej małym pyszczku gości uśmiech i mam nadzieję, że jak najdłużej tak zostanie... :)
 
Kwiatki też są pyszne!
 

Mama niezdara, więc jemy kaszkę z pościeli!
 

Zostawiliście dziurę, to sobie idę...
 

Czapka? No co Wy!
 
 
 

poniedziałek, 22 lipca 2013

...weekendowo...

Wreszcie chwila oddechu i czas na wklepanie jakiejś notki... śmieszne to trochę, że czas na pisanie mam w pracy, a nie w domu... ale bywa i tak.

Weekend wyjątkowo pracowity... niby w piątek wzięłam wolne, ale za dużo na tym nie skorzystałam. Przy Wredotce ciężko czasem odpocząć a co dopiero przy gościach. Jeden plus tego wszystkiego taki, że miałam dla małej sporo czasu i mogłyśmy się wyściskać na maxa. Wredotka robi postępy i nauczyła się dawać buziaki – wielkie śliniacze, w to co uda jej się trafić – czyli najczęściej policzek, nos, nogi :)

Piątkowy wieczór po raz pierwszy od prawie 8 miesięcy mieliśmy z Osiołkiemwychodny”. Wybraliśmy się do znajomych na grilla. Dziwne uczucie pójść gdzieś samemu, bez Wredotki. Człowiek szybko przyzwyczaja się do tego, że taka mała istotka ma wpływ na wszystko i potem bez niej się robi dziwnie pusto. Na grilla jechałam z wielkim planem wypróbowania możliwości nowego aparatu – skończyło się tylko na trzech fotkach, z których dwie wyszły :/ Zabawiliśmy trochę dłużej niż było to planowane, skutkiem czego ja w sobotę chodziłam na rzęsach. A sobota była pracowita, oj pracowita.

 



Sobota - kierunek Biała Góra. Wredotka miała oglądać tamę, ale jakoś średnio ją to interesowało. Za to napaliła się na pierwszego w życiu biszkopta. Obiadków to ona gryźć nie potrafi, krzywi się i zaciska buzię jak tylko wyczuje grubsze kawałki, a biszkopty wcina jak szalona. Już teraz widać, że po mamusi i tatusiu będzie łasa na slodkości :)
 
 

 


 

Mniam mniam!

Biała Góra poruszenia w niej nie wywołała, za to spacer dookoła zamku, pośród tłumów zwiedzających i straganów z różnościami był niezwykle pasjonujący. Ja się wściekałam i puszczałam wiązanki pod nosem, bo przejść z wózkiem w takim tłumie to katastrofa, a mała bawiła się w najlepsze. Spacer ogółem wyszedł nam na minus – dziecko wymęczyło się tak bardzo, że zasnąć nie mogło, a po drodze w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął but i smoczek.
 
 

 


Taka mała dygresja odnośnie spaceru... w centrum miasta, koło fontanny clowni sprzedawali balony. Stwierdziłam, że co jak co, ale zdjęcie z clownem Wredotka mieć musi! Pani Clown była niezwykle miła. Wredzia zapatrzyła się na nią tak bardzo, że nawet do zdjęcia nie chciała się uśmiechnąć. Pierwszy raz od czasu urodzenia małej spotkałam się ze wzrokiem mówiącym „biedne dzieciątko”. Nawet w szpitalu, czy w pracy nikt nie dał mi odczuć, że Wredotka wygląda jakoś nie tak. Nie było to nachalne, czy niemiłe, ale było. I tak sobie uświadomiłam, że to będzie pojawiać się coraz częściej i trzeba się trochę do tego przygotować, tylko jak...



Niedziela miała być czasem odpoczynku dla mnie. Sprzedałam małą wujkom i ciociom, którzy przyjechali niby w odwiedziny do babci, ale już od wejścia do domu się pytali „Gdzie Eliza?”. Potem jakimś cudem udało mi się wymigać się od dwóch spacerów z Wredotką, żeby poleżeć sobie tyłkiem do góry. Leżenie wyglądało tak, że wstawiłam pranie, sprzątnęłam szafę i zmieniłam Wredzi pościel. Wzięłam się też za robienie małej pamiątkowego albumu ze zdjęciami, ale okleiłam tylko pierwszą stronę. W takim tempie to ja do jej 18-nastki, się z tym nie wyrobię :)

 

 



Raaaany... coś weny na pisanie dzisiaj mi trochę brak. Takie długie przerwy nie sprzyjają płodzeniu postów... Za dużo się działo, żeby to opisać po prostu, więc poszłam na łatwiznę i okrasiłam wpis zdjęciami – można sobie samemu dopisać całą historię.

czwartek, 18 lipca 2013

...monolog bez ładu i składu?...

Od dwóch dni mamy gości... teściowie wpadli z wizytą, bo się stęsknili za Wredotką. W planach mieli pewnie wakacyjny odpoczynek, ale nie jestem pewna, czy przy młodej im się to uda. Tym bardziej, że ich w piątek chcemy wynająć jako nianie na wieczór i wyrwać się do znajomych na grilla. Trzeba sobie trochę przypomnieć jak to się bawią dorośli jak dziecka nie ma obok.

Większość ludzi na teściów narzeka. No może źle się wyraziłam, nie tyle na teściów, co na teściowe. Ja mam ten luksus, że robić tego nie muszę. Fajna babka z tej mojej drugiej mamuśki. Fakt nawet najwspanialsi teściowie miewają czasem takie pomysły, że człowiek by ich w łyżce herbaty utopił, ale wtedy trzeba szczękę zacisnąć i przeczekać. Na razie udaje mi się to dość sprawnie i oby (odpukać) tak zostało.

Osiołek chyba się cieszy, że ma towarzystwo i nie musi cały dzień wysłuchiwać tylko „mama baba nie”. Taki jakiś od dwóch dni chodzi milusiński i przyczepny, że aż się muszę czasem od niego odpędzać jak od natrętnego trutnia, bo ileż czułości może znieść jedna niedotykalska baba? :P Wracając do teściów, to ja jako tako na razie nie odczułam jeszcze za bardzo ich obecności, bo przez większość czasu po prostu mnie nie ma, a jak już jestem to się chcę trochę z moim dzieckiem poprzytulać, bo mi się coraz bardziej szkoda robi, że ona tak szybko rośnie... śmieszne co nie? Ma dopiero niecałe 8 miesięcy, a ja mam wrażenie, że się zrobiła już całkiem inna niż była i staram się łapać wszystkie sekundy, bo ona z dnia na dzień nabywa nowe umiejętności. Ani się obejrzeć, a będzie trzaskała drzwiami i strzelała fochy, bo matka z ojcem nie rozumieją jej dojrzewających potrzeb :D

Wiem, wiem trochę wyolbrzymiam, bo do dorastania jeszcze długa droga – zapewne niełatwa. Trochę się martwię co to się będzie działo jak Wredotka pójdzie do dzieci. No niby ma tylko troszkę inną tą jedną łapkę, ale dzieci bywają okrutne... wyśmiewają się z okularów, pieg, nadmiernej tuszy, czy biedy... więc ta moja mała łapka też się może stać przyczyną jakichś tam utrudnień w kontaktach z rówieśnikami. Po cichu liczę na to, że się obejdzie bez większych, czarnych scenariuszy, ale na wszelki wypadek nauczę Wredzię kilku ciosów poniżej pasa... żeby dała sobie radę z natrętami.

Nie ma to jak zboczyć z tematu teściów, na problem adaptacji Wredotki wśród rówieśników, który na dobrą sprawę problemem jeszcze nie jest... ehh... tylko ja miewam takie zdolności.

Wczoraj wybyłam na szkolenie – pasjonujące jak flaki z olejem. Tematyka nie z mojej bajki – płace i ich korekty. W sumie od czasu powrotu z macierzyńskiego w jakiś tam sposób jest to moja bajka, ale... mnie po prostu to nie kręci. Się czułam jak mały szczyl wśród tych wszystkich „dorosłych” księgowych. To chyba jedyna sytuacja, w której ostatnimi czasy się młodo czuję. Niby nie doczołgałam się nawet do 30-tki... jeszcze 3 lata przede mną do magicznej trójki z przodu... ale jak przychodzą do nas stażyści z dokumentami – niewiele przecież młodsi ode mnie – i mówią, „dzień dobry Pani”... to serce się człowiekowi kraje :(

Koniec!! Zaczynam się pogrążać, starczy pisania na dzisiaj! Zdecydowanie widać, że cierpię na brak językowego (w sensie plotkarskiego, bez głupich skojarzeń!) towarzystwa. Ale tak to już bywa jak człowiek odgoni od siebie wszystkich...

Poniżej rezultat dorwania się teścia do aparatu (zdjęć chyba z 300 wczoraj stuknęło):
 

Nie cwaniakuj mi tutaj!

 Nie chcą mi dać jeść - zjem króliczka!
 

Poczytamy? 
 

Uciekam, uciekam - ups... ojciec czujny :)
 

Tato, bo się posikam!
 

Mamusia wróciła...
 

wtorek, 16 lipca 2013

Mama wymemłana...

Ależ się dzisiaj czuję wymemłana...jakby mnie ktoś przez dobrą maszynkę do mięsa na kawałki przemielił...

Turlałam się dzisiaj po łóżku z dobre półtora godziny... gdy wreszcie załapałam fazę na sen, okazało się, że Wredotce bardzo wyschło w gardle i zaczęła kwilić jak małe kociątko. Kraina senna oddaliła się ode mnie na kolejne pół godziny, bo trzeba było małą napoić i powalczyć ze skarpetkami – ja jej zakładam skarpetki, a ta hyc hyc nóżką dwa razy i skarpety nie ma... taka fajna zabawa w kotka i myszkę, żeby mamusia miała jeszcze trochę atrakcji.

Udało mi się wreszcie powieki zamknąć, sen przyszedł... ale dosłownie chwilę potem (w moim mniemaniu) zadzwonił budzik... Miałam ochotę utopić się pod prysznicem z niewyspania.
Wyobraźcie sobie, że mając małe dziecko w domu nie przyzwyczaiłam się do zbytniego zarywania nocek, bo Wredotka sypia jak aniołek. Od wyjścia ze szpitala przesypiała mi do 1:00 – 2:00, a potem budziła się dopiero o 5:00. Patrząc na to, co niektóre mamy mają z maluchami – wstawanie 5, 6 razy, żeby maleństwo nakarmić – to muszę przyznać, że trafił mi się skarb nie dziecko. Tym bardziej, że od 4 miesiąca mała przestała jeść w nocy i przesypia od 20:00 do 5:00 – 6:00... bajka, co nie?

Spoglądam za okno i wyć mi się chce... kto ukradł słońce?! Przyznawać się?! Jakby nie to, że Wredotka uwielbia przebywanie na świeżym powietrzu, to o ten niecny proceder podejrzewałabym właśnie ją. Osiołek specjalnie dla nas zmontował hamak w ogródku... ale pogoda jakoś nie zachęca do leżenia w nim. Mnie nie zachęca, bo Wredzia jak widzi kolorowy materiał to się cała trzęsie. Jakby miała ogonek to by jej chyba latał na prawo i lewo bez sekundy odpoczynku. Jak to mało dzieciom do szczęścia jest potrzebne :)
 
Mała modelka...


Z prababcią swą...

Czas na drzemkę...
 
 
Jeszcze kilka dni i spuchnę z dumy jak balon. Moje dziecko jest coraz bardziej rozumne i coraz rozkoszniejsze. Wracam sobie z pracy, srajtuś siedzi zawalony zabawkami - spogląda na mnie, uśmiecha się od ucha do ucha, "ma mama ma". Jeśli okażę się wyrodną matką i nie podejdę do niej zaraz po wejściu, tylko zacznę ściągać buty, od razu zaczyna się płacz i lament. A płacz i lament to nie wszystko - moje dziecko zaczyna strzelać focha, jak zawodowa kobieta. Gdy nie zajmę się Wredzią od razu po wejściu do domu, a biorę ja do przytulenia chwilę później, jak zdąży się już zasmarkać z rozpaczy, to najzwyczajniej w świecie się ode mnie odpycha i odwraca głowę... dopiero pierdzioszki w brzuszek są w stanie spowodować, że spojrzy na mnie łaskawszym okiem i nawet sama się przytuli. Takie to małe i takie cwane... aż strach pomyśleć co to będzie potem!

poniedziałek, 15 lipca 2013

...bo w pracy nudno jest...

Siedząc w pracy i nie mając zbyt wiele do roboty można znieść jajo – dosłownie i w przenośni. Przeszperałam wszystko co się dało przeszperać i nuda dopadła mnie całkowita... tak wiem, podobno ludzie inteligentni nigdy się nie nudzą... jak widać inteligencją nie grzeszę :)

Próbowałam nawet „odnowić” kontakty na grze internetowej, ale... ekipa się zmieniła diametralnie i wychodzi, że to za niskie progi na moje nogi. Jakbym tak złapała jedną lub drugą babę co na tym czacie siedzą to wyrwałabym wszystkie kłaki. Mam alergię na głupotę. Nie to żebym ja była nie wiadomo jak mądra i cudowna, ale staram się jakoś nad sobą panować i nie ubliżać ludziom – przynajmniej bezpośrednio do nich, bo co sobie pomyślę to moje. Z tego też powodu wolałam wyłączyć ekran czatu, żeby się nie pogrążać i zawału serca z nerwów nie nabawić.

Z przeszpiegów telefonicznych mi wyszło, że Wredzioch mały zasnął sobie na spacerze. Takiej to dobrze - śpi kiedy chce i jeszcze jej pupsko wożą wózeczkiem, a potem krzyczą, że rozpieszczona. :D

Rozczula mnie ten mój stworek niemiłosiernie. Otwieram dzisiaj rano oczy, a ta srajtka mamusi leży w łóżeczku z nosem wklejonym w szczebelki i wystawia te swoje trzy kikutkowate zęby w uśmiechu od ucha do ucha. Jak tylko przyuważyła, że mama nie śpi to dawaj popisujemy się... „Mama mama ma” i tyłek do góry, i na kolanka próbuje się dźwigać, i siada, i lalę tarmosi – wcale nie zwracając uwagi na to, że z pieluchy zalatuje niekoniecznie smakowity odorek, który wyczuł nawet śpiący jak kamień Osiołek.


Trochę im zazdroszczę, że mają tyle czasu dla siebie. I nawet zaczęłam wysnuwać podejrzenia, że to „Mama” to nie do mnie, tylko do Osiołka jest skierowane. Ale z drugiej strony wolę, żeby Wredotka siedziała w domu z tatą, niż mam się stresować, że jakieś obce baby ją tarmoszą.

Koniec... idę wszamać babeczkę i poudawać, że robię coś pracochłonnego.

Jak to kiedyś córuś przeczytasz to pamiętaj... charakter też bywa dziedziczny, więc możesz być tak samo "dziwna" jak mamusia :D

niedziela, 14 lipca 2013

Ha!... Mamama ma :D

Wczoraj nawet nie miałam czasu pisać... znaczy się czas gdzieś by się znalazł, ale ponieważ sobota to dzień mamusi i córusi to nawet mi się nie chciało włączać komputera...

Jak wygląda taki dzień mamusino-córusiowy? Pobudka koło 6 rano - slaby punkt programu, ale nic na to nie poradzę... Wredotka codziennie koło 6:00 otwiera oczy i leży grzecznie na brzuchu z nosem przy szczebelkach do czasu aż ktoś się w dużym łóżku poruszy... jak tylko zobaczy, że mama choć minimalnie się poruszyła z uśmiechem aniołka na mordce wszczyna raban i chcąc nie chcąc trzeba wywlec tyłek i się nią zająć.
Wczoraj przywitała mnie aromatycznie pachnąca pielucha - chyba specjalnie na rozbudzenie, bo wyjątkowo miałam problem z odklejeniem powiek... i Wredotka, która nie miała najmniejszej ochoty czekać w spokoju aż nowy pampers zagości na jej tyłku. Kapryśna panna odmowiła śniadania w formie mleka, więc zaspana matka musiała jej zrobić kaszkę bananową - mniam mniam...
Często się zastanawiam skąd u dzieci tyle siły z samego rana... zanim ja odzyskam wigor po wyjściu spod kołdry mija z dobra godzina... Wredotka od razu po śniadaniu macha rękoma i nogami i kręci się po podłodze jakby ją ktoś kijem poganiał. Biega w sposób czysto żołnierski z jednego końca pokoju na drugi... masakrując wszystkie zabawki, które staną jej na drodze. I tak się kręci z dobre dwie godziny, zanim nie padnie... Padając robi "eeeee", to znak, że mama ma się polożyć koło niej na kocu i miziać ją do zaśnięcia...
Jak tylko Wredzia otwiera oczy po drzemce następuje powtórka z rozrywki i tak aż do wieczora... karmienie, szalenie, drzemka...

Jak tak na Wredotkę patrzę to aż dziw człowieka bierze, jak takie małe coś szybko się rozwija... w tydzień nauczyła się czołgać jak zawodowiec, w dwa dni nauczyła się sama siadać na podłodze, a co najważniejsze wczoraj przywitała mnie wreszcie pięknym, wyraźnym "mama" - nawet mam na to dowód, żeby nie było, ha!


Taka się wczoraj czułam wypompowana, że wieczorem jak Wredzia poszła spać zamiast siąść przed komputerem i zrelaksować się... wzięłam się za lepienie z modeliny... co skończyło się tym, że modelina była porozrzucana po całym pokoju, a ja byłam wściekła, że mam dwie lewe ręce... i nawet przekonywania Osiołka, że jest inaczej nic mi nie dały.

Ech... koniec relaksu... mała srajtka zaczyna pokrzykiwać "am am", czyli czas karmienia nadszedł... lepiej zbieram tyłek, bo inaczej zaciśnie piąstki i pokaże jaka to się "wrrrrr" zła robi :D


piątek, 12 lipca 2013

Siedem miesięcy minęło jak jeden dzień... w obiektywie


 
Pierwsze chwile z mamusią...
 
Wreszcie w domku...
 
Mam już miesiąc - pierwsze święta...


Pierwszy spacer...


Mam już dwa miesiące - pierwsza operacja...


Mam już trzy miesiące - pierwszy dzień babci i dziadka...


Mam cztery miesiące...


Mam już pięć miesięcy - pierwszy obiadek...


Mam już sześć miesięcy - pierwsze wakacje w Norwegii...


Z starszą kuzynką...


Broję sobie...


Mam już siedem miesięcy...


Sama jem - a mama niech sobie potem sprząta :)


 

szybki koniec historii...

Od chwili porodu stałam się beksą z prawdziwego zdarzenia. Nawet teraz jak o tym pomyślę to mi się łzy w oczach zbierają. Minęło 20 godzin od porodu zanim mogłam pogłaskać moją małą Wredotkę i pooglądać ją troszkę przez szybkę. Wyglądała tak bezbronnie. Jej małe oczka były takie smutne.

Walczyłam w tamtym czasie z różnymi uczuciami:
  • począwszy od nienawiści do innych mam, za to że mogą się cieszyć swoimi maleństwami,
  • poprzez złość na cały szpital, że mnie wepchnął do czteroosobowego pokoju – chyba specjalnie po to, żebym dostawała jopla jak tylko, któreś z małych pisklaków zaczyna stękać,
  • oczywiście był też żal, że jestem tak beznadziejną matką, już od samego początku, bo nie mogłam postarać się o to, żeby moje dziecko było zdrowe i mogło leżeć obok mnie,
  • a kończyło się na bezgranicznym smutku, bo ta mała Wredotka leżała kilka pokoi dalej sama – niby jej było ciepło i bezpiecznie, ale co przy mamie to przy mamie.
W końcu 28 listopada, po południu wpadłam w taką „histerię”, że nie mogłam zapanować nad emocjami nawet po dostaniu porządnego syropku na uspokojenie. Decyzja była szybka – Wredotka wychodzi z inkubatora żebym się mogła nią zająć. Jakbym wiedziała, że takie zachowanie poskutkuje, to od razu po porodzie zaczęłabym tak oficjalnie beczeć, zamiast chować się z tym po kątach.

Osiołek jak się dowiedział, że Wredotkę wyciągają ze szklanego gniazdka przyleciał do szpitala jak na skrzydłach. Do teraz jeszcze czuję to małe cieplutkie ciałko przytulone po raz pierwszy do mojej piersi. Była taka drobniutka, chudziutka i delikatna. Tą swoją malutką piąstkę położyła mi koło serduszka – bezcenne. Od tego momentu zaczęliśmy budowanie nowego życia – w trójkę.

Dwa dni później dostaliśmy wypis ze szpitala. Wyszliśmy z oddziału o 23... choć nie obyło się bez przygód. Osiołek zabrał opatuloną po czubek nosa Wredotkę do samochodu, a ja czekałam jeszcze na jej wypis. Stałam grzecznie na korytarzu, a tu patrzę leci osiołek cały blady na twarzy, macha nosidełkiem i ledwie oddech łapie. „Mała nie oddycha!” Dotykam jej policzki – chłodne, lekko nią potrząsam – nic, podkładam palec pod nos – no przecież oddycha! Wredzi tak podobała się myśl, że jedzie wreszcie do domu, że zasnęła jak kamień :)

Kolejne dni mijały spokojnie... Ja rodzinę mam sporą, więc Wredotkę odwiedziło, mnóstwo gości, począwszy od babć i dziadków, poprzez prababcie, aż do wszelkiego rodzaju cioć i wujków. Każdy zachwycał się małą istotką – bo było się czym zachwycać, że tak nieskromnie powiem.

Co więcej jestem wdzięczna mojej rodzinie, rodzinie Osiołka i naszym przyjaciołom, za wsparcie i pomoc, które nam okazywali od samego początku. Każdy żywo interesował się rączką malutkiej, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pytali jak mogą nam pomóc. Nikt nie okazał ani odrobiny uczuć negatywnych - czego troszkę się obawiałam, bo nie oszukujmy się reakcje ludzi na osoby niepełnosprawne, z różnego rodzaju wadami, bywają nie zawsze książkowo tolerancyjne.

Malutka przeszła szereg badań:
  • kardiologicznych – serduszko się unormowało samo z siebie i nie ma już żadnych nieprawidłowości w przepływach
  • genetycznych – w celu wykluczenia innych chorób, które mogłyby spowodować niedorozwój rączki
  • ortopedycznych – na dzień dzisiejszy Wredotka jest po dwóch operacjach( pierwsza jak miała 2 miesiące i druga jak miała 3 i pół), które miały na celu zniwelowanie przewężenia amiotycznego w nadgarstku. Obecnie czekamy na kolejny zabieg, który poprawi wygląd ręki, ale na to mamy jeszcze trochę czasu.
Z wstępu do naszej historii to tyle... nie będę się rozpisywać co dokładnie działo się dzień po dniu, bo ciężko przeklepać siedem miesięcy, dwa tygodnie i dwa dni z życia dziecka na wirtualny papier. Gdybym chciała to zrobić w soposób dokładny to zajęłoby mi to z dobry miesiąc. Owszem pamiętam dokładnie pierwsze gawożenie, pierwsze próby dźwigania się, siadania, pierwsze „baba” i „nie”, pierwszy obiadek z marchewki, pierwsze zaciskanie piąstki ze złości, pierwszy ząbek. Mam to wszystko dobrze udokumentowane na zdjęciach i filmikach.

Teraz wolę się skupić na naszej rodzinnej codzienności... jesteśmy zwyczajnie-niezwyczajni i nudno-ciekawi... Każdy dzień wygląda niby tak samo, a jednak inaczej... i o tym chcę pisać dla Ciebie malutka, żebyś potem miała czarno na białym, jak to z nami było...

czwartek, 11 lipca 2013

i pękł...

Dojechałam do szpitala w Gdańsku i cała akcja porodowa minęła jak ręką odjął. Nasiedziałam się w izbie przyjęć, bo miejsca dla mnie na patologii ciąży nie było. Po dobrych dwóch godzinach siedzenia na twardym krzesełku dostałam przydział do sali – na oddziale położniczo-izolacyjnym.

Żadnej kobiecie nie życzę leżenia w takim miejscu. Co prawda ja trafiłam do pokoju z przesympatyczną dziewczyną, dla której tak jak dla mnie nie było miejsca w „normalnej” sali, ale ta cisza dookoła, ta ponura atmosfera była bardzo przytłaczająca. Przebywając tam zaczęłam doceniać to co mam. Moja Wredotka wytrwała w moim brzuchu do 40 tygodnia. Większość z kobiet, które tam leżały nie miały takiego szczęścia. Do dzisiaj mocno tkwią mi w pamięci dwie sytuacje:
  • Poszłam do toalety. W drzwiach minęłam się z śliczną dziewczyną. Zatrzymała mnie nieśmiało i spytała, który to tydzień. Powiedziałam, że czterdziesty, więc zapytała, czy może pogłaskać mój brzuch. Była w 26 tygodniu, a już odeszły jej wody. Trzymali ją na oddziale, monitorując wszystko, żeby dać dziecku jak najwięcej szans na dorośnięcie. Z tego co wiem maleństwu nie było dane rosnąć zbyt długo, bo już następnego dnia zabrali ją na salę operacyjną.
  • Wyszłam na korytarz rozprostować kości. Na ławce przed salą porodową siedziało dwóch mężczyzn – zapewne ojciec i syn. Jeden wycierał ukradkiem łzy, drugi chował głowę w dłoniach. Na sali był ruch - bezszelestny. Dziewczyna w 25 tygodniu właśnie zaczęła rodzić. Maleństwo miało bardzo małe szanse na przeżycie. Ta cisza na korytarzu do teraz dudni mi w uszach.
Przeleżałam grzecznie cały weekend. W poniedziałek postanowiono, że podłączą mnie do kroplówki i spróbują wywołać poród. O 8 zabrano mnie do sali, sprawdzono skurcze, zrobiono wkłucie i kazano chodzić wkoło z kroplówką przy nodze. Grzecznie chodziłam – aż mi się w głowie kręciło. Około 10 było już wiadomo, że poród dojdzie do skutku dzisiaj, bo skurcze znacznie się wzmocniły. O 11 zadzwoniłam do Osiołka, że najwyższy czas, żeby spakował tyłek do samochodu i przyjeżdżał trzymać mnie za rękę. Nie było go jeszcze kiedy wszczęłam alarm, że chyba odeszły mi wody. Okazało się, że to nie wody, a krew. Było jej tak dużo, że momentalnie zrobiło się dookoła mnie tłoczno. Podłączono mnie do usg, sprawdzano, czy nic się nie stało z łożyskiem. Na szczęście wszystko wyglądało dobrze. Osiołek dojechał na miejsce. Kręcił się dookoła mnie, a ja robiłam się coraz bardziej nerwowa, bo malutka strasznie się pręzyła i kopała. Podłączono mi tlen, bo zaczęłam panikować. W sumie to nie wiem czemu. Ból dało się wytrzymać, ale cały czas mi się tam gdzieś w podświadomości roiło, że coś jest nie tak. Wredotka zaczęła gubić tentno, więc o 14:15 podjęto decyzję, że zabierają mnie na sale.
Zabrali, zanieczulili, podłączyli do całej aparatury i wzięli się za krojenie. Osiołek czekał poddenerwowany pod drzwiami. O 14:35 zobaczyłam kątem oka, jak moje maleństwo jest wyciągane. Nie płakała. Zabrali ja do drugiego pokoju, a mnie ni z gruszki ni z pietruszki wszyscy zaczęli zabawiać. Po minucie usłyszałam płacz. To była Wredotka. Taki cichutki, śmieszny skrzek. Niedługo potem ją zobaczyłam. Calutką owiniętą w ręcznik. Pocałowałam maleńki nosek, pogłaskałam policzek i ją zabrali do inkubatora. Leżałam trochę otumaniona. Zawieziono mnie na salę – zaryczaną jak bóbr, bo nie tak miał mój poród wyglądać. Miał być naturalny, tak żebyśmy mogli się z Osiołkiem nacieszyć pierwszymi wspólnymi chwilami z Wredotką.

Po jakichś 15 minutach zjawił się Osiołek. Powiedział, że jestem dzielna i jest ze mnie dumny, że bardzo mnie kocha i kocha naszą malutką.
„Mała dostała 8 punktów na początku, potem podskoczyła na 9. Ma 3900 i mierzy 57 cm”
„Jak to ma 3900? Przecież mówili jeszcze dzisiaj, że ona ma niecałe 2600! Co z serduszkiem?”
„No nie wiem tak mi przekazali (jak się okazało tak był podekscytowany, że źle usłyszał – mała miała 3090). Z serduszkiem jeszcze nie wiadomo, bo kardiolog ma dopiero przyjechać i ja zbadać. A wiesz kochanie, mała ma inną rączkę. Prawe przedramionko ma krótsze i głoń ma taką zwiniętą w kulkę, ale paluszki ma wszystkie.”

Przytkało mnie na chwilkę, ale tylko po to, żeby pomyśleć „Moja biedna maleńka, będzie miała ciężko”... I tyle... Tak bardzo chciałam ją przytulić, pocałować. Kompletnie nie zmartwiłam się tym, że z rączką nie wszystko jest w porządku, że ona wizualnie nie jest taka jak inne dzieci. Myślałam tylko o tym, żeby ją wypuścili z tego plastikowego pudła, żebym mogła się nią zająć. Bardzo bolało mnie to, że inne mamy leżą z maleństwem w objęciach, a moja Wredotka jest gdzieś tam sama i pewnie się boi. Dziwiłam się potem swoim zachowaniem, bo przecież malutka urodziła się niepełnosprawna, a co za tym idzie czekać nas będzie sporo wizyt u lekarzy, sporo męczarni z nastawieniem innych ludzi, ale jakoś wtedy w tamtym momencie, kompletnie mnie to nie obchodziło. To wszystko miało być dopiero potem.
I tak mi minął pierwszy dzień macierzyństwa...

A oto moja malutka Wredotka:






A brzuch rósł, rósł...

Osiołka poznałam wirtualnie jeszcze za czasów Pana Ex... Byliśmy grzeczni, zero dziwnych podtekstów, zwykła znajomość oparta na plotkowaniu i wygłupach na czacie...

W międzyczasie z Panem Ex zaczęło się robić coraz mniej ciekawie. Wcześniej dość zgodna z pozoru para - głównie dzięki mojemu ciągłemu ustępowaniu i rezygnowaniu z siebie - zaczęła kłócić się o byle co. Ja chciałam, żeby odrobinę "poluzował mi smycz", on chciał ją jeszcze wzmocnić. Tak ściskał i naciągał, że wszystko pękło jak bańka mydlana. Dziwne to było, po prawie siedmiu latach od tak się rozstać, ale zarazem spadł mi wielki kamień z serca. Mogłam być sobą w pełni - ciekawe uczucie.

Po kilku miesiącach "samotności" zdobyłam się na odwagę, żeby przenieść wirtualnego Osiołka do realnego życia. Spotkaliśmy się pierwszy raz - mimo wcześniejszych obaw było bardzo sympatycznie. Na tyle sympatycznie, że spotkania zrobiły się częstsze i bardziej zaawansowane - sylwester tylko we dwoje, spacery przy -17 stopniach dookoła zamku. Dobrze nam było razem jednym słowem.

Dnia 14 lutego 2012 stuknęło nam pół roku "chodzenia ze sobą" przeplecionego okresami weekendowego pomieszkiwania razem. Miesiąc później zaczęłam chudnąć, bez żadnej konkretnej przyczyny. Potrafiłam przespać 14 godzin dziennie, a i tak było mi mało. Czułam się ciągle śpiąca, ciągle zmęczona. Jakiś dobry duszek podszepnął mi żeby podejść do apteki. Podeszłam. Rezultatem tego 02 kwietnia 2012 roku stałam się najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Test ciążowy pokazał wymarzone dwie kreseczki. Piszczałam i beczałam ze szczęścia na zmianę. Dopiero po chwili przyszedł moment opamiętania - jak ja o tym powiem Osiołkowi? Lubimy się, jesteśmy w sobie zakochani, ale to wszystko dla niego mogło się stać za szybko. Moje obawy się okazały bezpodstawne - fakt w szoku to on był, trochę przestraszony pewnie też, ale jednak się cieszył i stwierdził, że "może to i lepiej teraz, będziemy mieć planowanie dziecka z głowy, idziemy na żywioł".

I poszliśmy na ten żywioł. Zaczęliśmy planować wspólne życie. Poinformowaliśmy rodziców, że zostaną dziadkami. Moi dostali "jopla", bo to ich pierwsze wnuczę. Jego też dostali, chociaż już jedna wnusia (pół roku starsza od Wredotki) miała się na dniach wykluć. Przygotowaliśmy mieszkanie na przyjście maleństwa.

Początkowo wszystko było cacy. Przeszło ciągłe zmęczenie i zaczęłam się czuć kwitnąco. Brzuszek rósł powoli i ślicznie się zaokrąglał. Chodziłam do pracy, bo siedzenie w domu cały dzień to trochę dużo. Wredotka zaczęła się rozpychać na boki swoimi malutkimi kolankami. Miała to kopnięcie, oj miała - czasem nawet Osiołek dostawał w nocy potężne baty jak się do mnie przytulał. Zaczęłam też wtedy rozumieć czemu kobiety uważają, że ciąża to taki magiczny czas. Czuć małego człowieczka buszującego Ci pod sercem - bezcenne. Nawet puchnące nogi, ciągły ucisk na pęcherz, czy bolący krzyż nie są w stanie tego uczucia zniwelować.

W 28 tygodniu lekarz prowadzący ciążę położył mnie w szpitalu z podejrzeniem hipotrofii płodu. W jego opinii mała za słabo przyrastała, a dysproporcje pomiędzy wielkością główki, a resztą ciałka mieściły się w granicach miesiąca. Przez moją głowę zaczęło przesuwać się mnóstwo myśli - z jedną przewodnią "żeby wszystko było dobrze". Nasz szpital jest mało specjalistyczny, więc nic nie znaleźli. Kazali mi położyć się w większym szpitalu - położyłam się. Tam też nic nie znaleźli, chcieli przeprowadzić badanie genetyczne płodu, ale nie wyraziłam zgody, bo co niby miało mi to dać? Tam w środku była moja kruszynka - zdrowa czy nie i tak była moja i chciałam ją w spokoju donosić. Przecież gdyby wyszło, że jest chora to i tak bym jej nie usunęła, a dodatkowe nerwy na pewno by nie pomogły ani mi, ani jej.
W 32 tygodniu znowu zjawiłam się szpitalu - tym razem z nadciśnieniem. Uregulowali - puścili do domu. W 36 tygodniu wróciłam tam na kilka dni - znów uregulowali i puścili. W 39 tygodniu już nie chcieli puścić - uznano, że będę siedzieć na szpitalnym łóżku dopóki nie urodzę. Siedziałam grzecznie. W międzyczasie doszukali się u Wredotki wady serca, niby nic wielkiego, ale u nas sprzętu specjalistycznego brak, więc oznajmiono mi, że jak zacznę rodzić to karetka powiezie mnie w siną dal. I powiozła...

Dnia 23 listopada 2012 złapały mnie skurcze. Karetka zawiozła mnie do Gdańska... o tym co się tam działo opowiem troszkę później :)

środa, 10 lipca 2013

Tak to się zaczęło...

Gry przeglądarkowe wciągają... nawet bardzo. Mnie osobiście wciągało nie tyle samo granie, co wirtualni towarzysze. Na co dzień nie jestem zbyt towarzyską personą - niestety - wirtualnie radzę sobie trochę lepiej.

Przez 5 lat grania w sieci sporo się zdarzyło:
  •  rozpadł się mój prawie 7-mio letni związek- to akurat był plus, bo zamknęłam za sobą lata "stagnacji" i frustracji,
  • poznałam sporo fajnych osóbek, nawet fajniejszych niż fajne... ale ponieważ z utrzymywaniem, przyjaźni miewam problemy, bo "mi się nie chce", to część tych osóbek pogubiła się gdzieś tam po drodze,
  • znalazłam nową miłość - Osiołka, z którym budujemy powoli wspólną przyszłość,
  • urodziłam dziecko - najwspanialszą na świecie kruszynę, na którą czekałam ładnych parę lat.

Blog założyłam głównie z myślą o małej Wredotce - będę pisać o niej, do niej i dla niej. Jednak jak znam życie i bałagan, który panuje w mojej pokręconej łepetynie to moje historie, przemyślenia i frustracje też prędzej czy później zaczną się tu wylewać.

Na początek, drobnymi kroczkami opiszę trochę historii... jak to się właściwie stało, że muszę tu pisać. Potem się zobaczy co dalej...


Miłej lektury życzę (o ile ktoś tu w ogóle zajrzy) :D