Dojechałam do szpitala w Gdańsku i
cała akcja porodowa minęła jak ręką odjął. Nasiedziałam się
w izbie przyjęć, bo miejsca dla mnie na patologii ciąży nie było.
Po dobrych dwóch godzinach siedzenia na twardym krzesełku dostałam
przydział do sali – na oddziale położniczo-izolacyjnym.
Żadnej kobiecie nie życzę leżenia
w takim miejscu. Co prawda ja trafiłam do pokoju z przesympatyczną
dziewczyną, dla której tak jak dla mnie nie było miejsca w
„normalnej” sali, ale ta cisza dookoła, ta ponura atmosfera była
bardzo przytłaczająca. Przebywając tam zaczęłam doceniać to co
mam. Moja Wredotka wytrwała w moim brzuchu do 40 tygodnia. Większość
z kobiet, które tam leżały nie miały takiego szczęścia. Do
dzisiaj mocno tkwią mi w pamięci dwie sytuacje:
- Poszłam do toalety. W drzwiach
minęłam się z śliczną dziewczyną. Zatrzymała mnie nieśmiało
i spytała, który to tydzień. Powiedziałam, że czterdziesty, więc
zapytała, czy może pogłaskać mój brzuch. Była w 26 tygodniu, a
już odeszły jej wody. Trzymali ją na oddziale, monitorując
wszystko, żeby dać dziecku jak najwięcej szans na dorośnięcie. Z
tego co wiem maleństwu nie było dane rosnąć zbyt długo, bo już
następnego dnia zabrali ją na salę operacyjną.
- Wyszłam na korytarz rozprostować
kości. Na ławce przed salą porodową siedziało dwóch mężczyzn
– zapewne ojciec i syn. Jeden wycierał ukradkiem łzy, drugi
chował głowę w dłoniach. Na sali był ruch - bezszelestny.
Dziewczyna w 25 tygodniu właśnie zaczęła rodzić. Maleństwo
miało bardzo małe szanse na przeżycie. Ta cisza na korytarzu do
teraz dudni mi w uszach.
Przeleżałam grzecznie cały
weekend. W poniedziałek postanowiono, że podłączą mnie do
kroplówki i spróbują wywołać poród. O 8 zabrano mnie do sali,
sprawdzono skurcze, zrobiono wkłucie i kazano chodzić wkoło z
kroplówką przy nodze. Grzecznie chodziłam – aż mi się w głowie
kręciło. Około 10 było już wiadomo, że poród dojdzie do
skutku dzisiaj, bo skurcze znacznie się wzmocniły. O 11 zadzwoniłam
do
Osiołka, że najwyższy czas, żeby spakował tyłek do samochodu i
przyjeżdżał trzymać mnie za rękę. Nie było go jeszcze kiedy
wszczęłam alarm, że chyba odeszły mi wody. Okazało się, że to
nie wody, a krew. Było jej tak dużo, że momentalnie zrobiło się
dookoła mnie tłoczno. Podłączono mnie do usg, sprawdzano, czy nic
się nie stało z łożyskiem. Na szczęście wszystko wyglądało
dobrze.
Osiołek dojechał na miejsce. Kręcił się dookoła mnie, a
ja robiłam się coraz bardziej nerwowa, bo malutka strasznie się
pręzyła i kopała. Podłączono mi tlen, bo zaczęłam panikować.
W sumie to nie wiem czemu. Ból dało się wytrzymać, ale cały czas
mi się tam gdzieś w podświadomości roiło, że coś jest nie tak.
Wredotka zaczęła gubić tentno, więc o 14:15 podjęto decyzję, że
zabierają mnie na sale.
Zabrali, zanieczulili, podłączyli
do całej aparatury i wzięli się za krojenie.
Osiołek czekał
poddenerwowany pod drzwiami. O 14:35 zobaczyłam kątem oka, jak moje
maleństwo jest wyciągane. Nie płakała. Zabrali ja do drugiego
pokoju, a mnie ni z gruszki ni z pietruszki wszyscy zaczęli
zabawiać. Po minucie usłyszałam płacz. To była
Wredotka. Taki
cichutki, śmieszny skrzek. Niedługo potem ją zobaczyłam. Calutką
owiniętą w ręcznik. Pocałowałam maleńki nosek, pogłaskałam
policzek i ją zabrali do inkubatora. Leżałam trochę otumaniona.
Zawieziono mnie na salę – zaryczaną jak bóbr, bo nie tak miał
mój poród wyglądać. Miał być naturalny, tak żebyśmy mogli się
z
Osiołkiem nacieszyć pierwszymi wspólnymi chwilami z
Wredotką.
Po jakichś 15 minutach zjawił się
Osiołek. Powiedział, że jestem dzielna i jest ze mnie dumny, że
bardzo mnie kocha i kocha naszą malutką.
„Mała dostała 8 punktów na
początku, potem podskoczyła na 9. Ma 3900 i mierzy 57 cm”
„Jak to ma 3900? Przecież mówili
jeszcze dzisiaj, że ona ma niecałe 2600! Co z serduszkiem?”
„No nie wiem tak mi przekazali
(jak się okazało tak był podekscytowany, że źle usłyszał –
mała miała 3090).
Z serduszkiem jeszcze nie wiadomo, bo kardiolog
ma dopiero przyjechać i ja zbadać. A wiesz kochanie, mała ma inną
rączkę. Prawe przedramionko ma krótsze i głoń ma taką zwiniętą
w kulkę, ale paluszki ma wszystkie.”
Przytkało mnie na chwilkę, ale
tylko po to, żeby pomyśleć „Moja biedna maleńka, będzie miała
ciężko”... I tyle... Tak bardzo chciałam ją przytulić,
pocałować. Kompletnie nie zmartwiłam się tym, że z rączką nie
wszystko jest w porządku, że ona wizualnie nie jest taka jak inne
dzieci. Myślałam tylko o tym, żeby ją wypuścili z tego
plastikowego pudła, żebym mogła się nią zająć. Bardzo bolało
mnie to, że inne mamy leżą z maleństwem w objęciach, a moja
Wredotka jest gdzieś tam sama i pewnie się boi. Dziwiłam się potem
swoim zachowaniem, bo przecież malutka urodziła się
niepełnosprawna, a co za tym idzie czekać nas będzie sporo wizyt u
lekarzy, sporo męczarni z nastawieniem innych ludzi, ale jakoś wtedy w tamtym momencie, kompletnie mnie to nie
obchodziło. To wszystko miało być dopiero potem.
I tak mi minął pierwszy dzień
macierzyństwa...
A oto moja malutka Wredotka: